Komunikacja wizerunkowa dla początkujących


Właśnie trwa gorący sezon wyboru kierunku studiów. Od paru lat we Wrocławiu furorę robi komunikacja wizerunkowa, która z roku na rok cieszy się coraz większym zainteresowaniem.

Sama wybrałam komunikację wizerunkową trochę spontanicznie, bo zainteresował mnie temat szeroko pojętej reklamy. Opis kierunku nie wyjaśniał zbyt wiele, ale zaciekawił mnie na tyle, że zdecydowałam się aplikować. W podjęciu decyzji pomógł fakt, że coś pchało mnie tak daleko od domu. Nie wiem do końca, co to było, tak samo jak nie wiem do końca, czy to była dobra decyzja. Ale to temat na inny dzień.

Oprócz komunikacji wizerunkowej rozważałam jeszcze jeden kierunek - filologię angielsko-rosyjską na Uniwersytecie w Białymstoku. Dostałam się tam z drugiej pozycji, ale to Wrocław był wtedy mym celem. Gdy dowiedziałam się, że się dostałam (ok. 35 pozycji), aż się popłakałam. Nie wiedziałam jeszcze, co mnie czeka.

Jak się za niedługo okazało, na jedno miejsce na komwiz startowało 11 osób. Teraz będzie zapewne jeszcze więcej, szczególnie, że zmienił się limit miejsc. Kiedyś to było 100 osób, teraz 90. Jeśli chodzi o progi punktowe, to niestety nie pamiętam, a UWr nie udostępnia takich informacji.

Jak wyglądają studia na komunikacji wizerunkowej?

No dobrze, to może do rzeczy. Jeśli to czytacie, to pewnie chcecie się dowiedzieć, z czym w ogóle się komwiz je.

Komunikacja wizerunkowa to w baaardzo szerokim ujęciu nauka o projektowaniu marki i komunikacji - od marek osób, instytucji, po produkty.
Do wyboru są trzy specjalności - PR, branding i communication design. Wybiera się je już w połowie pierwszego semestru, więc polecam zainteresować się tematem wcześniej, wypytać kogo trzeba. Sama mogę wypowiedzieć się tylko o brandingu, gdyż to właśnie tę specjalność właśnie kończę.

Pierwszy semestr to zajęcia najbardziej teoretyczne, zapewne też najbardziej stresujące. Jest to pierwsze zderzenie młodych studentów z komwizową rzeczywistością. Przedmioty typu "Dyskursy mediów" czy "Teorie komunikacji" mają chyba głównie na celu zburzenie dotychczasowego sposobu myślenia, uwrażliwienie na to, w jaki sposób postrzegamy rzeczywistość, pobudzenie do samodzielnego analizowania świata (spokojnie, to tylko tak górnolotnie brzmi. W rzeczywistości te zajęcia są bardzo przyjemne).
Od drugiego semestru zajęcia mają charakter coraz bardziej warsztatowy. Dominuje praca w grupie, nauka kreatywności (tak tak, nie trzeba być kreatywnym, można się tego nauczyć), projektowanie kampanii, strategii, podstawy projektowania graficznego - każdy znajdzie coś dla siebie. Są oczywiście przedmioty-krzaki, które po prostu muszą być w programie, ale da się przeżyć.
I tak sobie lecą te trzy lata. Zajęć nie ma dużo, są raczej łatwe do zdania, ale niech to was nie zwiedzie, bo jest pewien haczyk.

Jeśli wybierzecie komunikację wizerunkową, angażujcie się. W cokolwiek. W samorząd, NZS, koła, zajęcia dodatkowe poza studiami. Zbadajcie, co was najbardziej kręci, i rozwijajcie to. Nie obijajcie się przez ten czas, a postarajcie się go jak najlepiej wykorzystać. Wiem, niewielka ilość zajęć rozleniwia, a kolejny odcinek serialu kusi niemiłosiernie. I jakkolwiek może on dać inspirację np. do zaprojektowania reklamy, to uwierzcie - 40 minut spędzone na nauce Illustratora bardziej Wam się przyda.

A co po studiach?

Tak naprawdę, co tylko chcecie. Najczęściej wybierana jest chyba praca w agencjach reklamowych bądź w działach marketingu różnych firm. Wymienia się też radio, gazety, telewizję - naprawdę, możliwości jest sporo, trzeba tylko chcieć.
Ale pamiętajcie - to od Was zależy, jak będzie wyglądała Wasza przyszłość. Jeśli kierunek Wam nie podpasuje, nie bójcie się go zmienić, lub na magisterce studiować coś innego. Albo w ogóle nie studiować i zatrudnić się księgarni. To Wy macie być zadowoleni ze swojego życia, nikt inny.

Swego czasu napisałam też serię o życiu we wrocławskim akademiku - tu znajdziecie pierwszą część, a w niej linki do pozostałych trzech. Tam w dość wyczerpujący sposób opisałam wszystko, co zwróciło moją uwagę lub mnie zirytowało :P

To chyba na razie tyle. Jeśli macie pytania - sekcja komentarzy pozostaje do Waszej dyspozycji. Możecie też napisać na maila - dorysowana@gmail.com, a postaram się odpowiedzieć.

A tymczasem
Do zobaczenia! :) 

PS. Zapomniałam o tradycji piosenki na koniec. To może czas ją wznowić: 


Wiara

krajobraz górski


Post ten powstawał przez ładnych parę tygodni.
A ściślej to od czasu poprzedniego posta, gdy jeszcze tliła się we mnie motywacja.
Ale do rzeczy.

Otóż,
(i tu słyszę tylko o. Adama Szustaka)
jeszcze nie było okazji, by to przyznać tak otwarcie, ale chyba już czas.
Jestem praktykującą katoliczką, a właściwie, staram się nią być.

To brzmi trochę jak coming out, prawda? Ale tak chyba właśnie jest w obecnych czasach. Trzeba odwagi, by przyznać się do wiary. Dzisiaj ciężko jest być katolikiem, gdy ludzie robią z tej religii chłopca do bicia. Ciężko jest z myśli publicznej wymazać stereotyp osoby wierzącej, czyli "moherowej babci" pierwszej w kościele i pierwszej do wytykania grzechów innym, podczas gdy sama nie jest taka święta. Katolicyzm kojarzy się z zacofaniem, zaściankiem, narzędziem zniewolenia ludzkiego umysłu; czymś, co absolutnie nie ma racji bytu we współczesnym świecie.

Absolutnie nie czuję się na siłach, by polemizować z przeciwnikami religii, przyznaję to bez bicia. Jestem dopiero na początku, jak dziecko uczące się mówić.

Ale uczę się, staram się poznawać swoją religię coraz lepiej, szukać odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Moim zdaniem wiara bynajmniej nie jest przyjmowaniem wszystkiego za pewnik, "osiedleniem się" w pewnym światopoglądzie i ślepym powtarzaniem usłyszanych opinii. Jest raczej ciągłym poznawaniem Boga, poszukiwaniem odpowiedzi, kwestionowaniem, ale też siłą do pozostania w niej mimo spotykanych sprzeczności.

W książce Neila de Grasse Tysona "Astrofizyka dla zabieganych" przeczytałam świetne zdanie:
 "Świat nie ma obowiązku być dla ciebie zrozumiałym". 
Można je idealnie odnieść do Boga. Bóg jest czymś, czego człowiek swym małym rozumem nigdy nie będzie w stanie pojąć, w pełni ogarnąć. Ale o to właśnie chodzi w wierze - mamy wierzyć, nie rozumieć i racjonalnie tłumaczyć.

Na zakończenie chciałabym gorąco polecić parę kanałów na YouTube, jako że dzieje się tam naprawdę wiele dobrego jeśli chodzi o ewangelizację.

Na początek oczywiście kanał Langusta na Palmie, gdzie poznajemy Słowo Boże z ust niezwykle charyzmatycznego człowieka, jakim jest o. Adam Szustak. Oprócz zwykłego-niezwykłego kaznodziejstwa dostajemy tu też odpowiedzi na trudne pytania, stanowisko Kościoła w sprawach przeróżnych, dawkę codziennej motywacji i wiele, wiele więcej, a to wszystko opakowane w naprawdę dobre technicznie filmy, z pięknymi kadrami z podróży o. Szustaka.

Drugi kanał to Dobra Nowina. Dopiero się z nim zapoznaję, ale już gorąco polecam. Mikołaj, prowadzący, jest bardzo pozytywnym człowiekiem, który trochę łamie stereotyp nudnego studenta teologii, ale też bardzo konkretnie i stanowczo wygłasza swe opinie.
Szczególnie polecam jego film Katolicy tańczą z Biblią, szczerze się uśmiałam, oczywiście w pozytywnym znaczeniu słowa :D

Z kolei stereotyp wierzącej dziewczyny łamie Jola Szymańska, czyli Hipster katoliczka. U niej znajdziemy dużą dawkę lifestylu, czyli po prostu pięknego, wartościowego życia. W filmach Joli wiara nie jest wykrzyczana, jej kanał je ma nawracać (a przynajmniej nie jest to celem nadrzędnym), a po prostu pokazywać, że życie z wiarą może nie zawsze jest łatwe, ale na pewno może być piękne. Jej filmy niezwykle mnie relaksują, bije z nich taki spokój... Polecam jako stress relief  ;)

Od jakiegoś czasu śledzę też poczynania Marcina Zielińskiego, charyzmatyka. Niedawno założył swój kanał Marcin Zieliński, gdzie po prostu przekazuje Słowo Boże. Tutaj nie znajdziemy vlogów czy "heheszków", a czyste rozważanie. Ale kto wie - jego kanał się dopiero rozkręca :)

I to by było na tyle na dziś. Nie ukrywam, że cieszę się, że w końcu udało mi się złożyć myśli w jedną całość :D

Kontynuując tradycję z poprzednich postów żegnam się z Wami piosenką i mówię: do zobaczenia!


Zmiany, zmiany, zmiany



Witajcie.
Jestem Wam, nielicznym czytelnikom, coś winna. Mianowicie - parę słów wyjaśnienia.

Niedawno blog obchodził swoje drugie urodziny, lecz niestety nie było hucznej imprezy. Zamiast tego pojawiło się parę gorzkich rozmyślań.
Od ostatniego postu minęło sporo czasu - pojawił się on w sierpniu zeszłego roku. Jednak już wcześniej było widać, że straciłam zapał i energię do ciągnięcia bloga. Były nawet chwile, gdy chciałam to wszystko usunąć, wykasować, tak, aby nie pozostał po tym nawet ślad.
Jak widać, nie doszło do tego.
Co więcej, coś się tu dzieje.

Wczoraj, gdy standardowo nie mogłam zasnąć, myślałam o tym miejscu - dlaczego blog umarł i co mogę z tym zrobić. Zaraz po myśli, by go usunąć, nasunął się inny pomysł - spróbować od nowa.

Przez najbliższy czas sfera wizualna bloga będzie ulegać różnym zmianom, czasem mniejszym, czasem większym. Chodzi o to, by był przyjemny dla oka,czytelny - ale bez zbytnich udziwnień.
Jako że zupełnie nie rozumiem HTMLa, trochę potrwa zanim wypracuję odpowiednią formę. Nie obawiajcie się, w końcu mi się uda ;)

Co do postów, nie narzucam sobie żadnego rygoru. Na pewno nie będzie to jeden post dziennie, bo wtedy wypaliłabym się jeszcze szybciej, niż poprzednio. Po prostu postaram się zachować pewną regularność.

Pozostało tylko nadmienić, że jestem w trakcie kilku projektów na studia oraz pisania pracy licencjackiej. Powodów nagłego przypływu determinacji wypatruję właśnie tu :P

 No dobrze. To tyle. Napisałam. Już nie mogę dłużej odwlekać bycia odpowiedzialną studentką, czas usiąść do książek.

PS. Jestem na Pintereście! O tutaj!

Trzymajcie się i do zobaczenia!

Zaniedbałam się.


Mam w życiu taką zależność, że kiedy jest mi już naprawdę ciężko i źle, wtedy sięgam po papierowy pamiętnik. To tam znajdują się najbardziej przytłaczające mnie myśli - takie, z którymi nie do końca mogę sobie poradzić sama, ale są zbyt osobiste, by z kimkolwiek się nimi dzielić.
Zapisywanie czegoś zamiast rozmowy o tym jest o wiele bezpieczniejsze. Papier cię nie wyśmieje, nie będzie cię mu żal (a czyjś żal niestety powoduje u mnie dziwne, wstydliwe reakcje). Papier przyjmie wszystko, a dodatkowo jest też pretekstem do refleksji - często po zapisaniu czegoś, przeczytaniu tego parokrotnie, nagle widzi się sytuację w innym świetle, można zrewidować własne osądy i podejrzenia.

Z jakiegoś powodu dziś to nie papier przyjmie wszystkie moje smutki, a właśnie Dorysowana. Sama zastanawiam się - dlaczego właśnie teraz? Nie byłam tu dobre parę miesięcy.
Chyba lepiej nie zastanawiać się nad tym dłużej, a po prostu - pisać z falą.

--

Dawno już nie czułam się tak źle.
Na zewnątrz raczej tego nie widać, przynajmniej się staram.
W środku jednak nie zawsze jest kolorowo. A to przez to, że się zaniedbałam. W każdym możliwym aspekcie życia.

Zaniedbałam zdrowie i wygląd.
Zaniedbałam studia i samorozwój.
Zaniedbałam zainteresowania i pasje.
Zaniedbałam tego bloga.

Wygląda to trochę jak spowiedź, i tym chyba po części jest.

Spowiedź wzbudza poczucie wstydu i żalu za swoje czyny. A mi właśnie tak niezmiernie wstyd i żal za to, że doprowadziłam się do takiego stanu - stanu, w którym odechciewa mi się życia.

Wiem, że to brzmi dramatycznie. Może niepotrzebnie używam tak wielkich słów, ale tak się właśnie czuję...
Zaniedbanie zdrowia i wyglądu - czyli zerwanie z dietą i niechęć do ćwiczeń - sprawiło, że dosłownie nie chce mi się wychodzić z domu. Lwią część tego stanu powoduje po prostu niemożność chodzenia - wspominałam już na blogu o problemach z biodrem. Jak się okazało, to bardziej kręgosłup, a nie biodro. Na konkretne informacje sama jeszcze czekam, termin rezonansu za miesiąc, a przyjmowane dotąd leki nie przynoszą efektów.  Pozostaje mi tylko czekać na badania i próbować się nie dołować. Staram się nie nastawiać na najgorsze, ale nie mogę wyzbyć się myśli, że to może być coś naprawdę poważnego. Że to coś może wpłynąć na całe moje życie. Że mogę już zawsze odczuwać ten ból. Że bycie matką mogłoby być dla mnie zbyt ryzykowne. Z drugiej strony, może to idiotyczne, ale chyba byłabym zawiedziona, gdyby to była jakaś błahostka - gdyby coś, co od lutego bez przerwy daje mi porządnie w kość, dało się naprawić krótką wizytą u kręgarza czy fizjoterapeuty. Tylko wtedy to całe cierpienie byłoby wyłącznie moją winą, bo przecież mogłam wcześniej iść do odpowiedniego specjalisty?...
Do całości dochodzi jeszcze dieta. Po przyjeździe do domu na wakacje cała moja praca z Wrocławia poszła na marne. Utracone kilogramy wróciły i nie chcą odpuścić. A przecież zrzucenie z siebie tego balastu tylko pozytywnie wpłynęłoby na moje samopoczucie! To jednak zdaje się być niewystarczającą motywacją. I tak tkwię w tym martwym punkcie, nie wiedząc, jak ruszyć dalej...

Zaniedbanie studiów i samorozwoju to już mój chleb powszedni. Zaczynałam wakacje z wielkimi planami: "Nauczę się Illustratora! Zrobię fajne praktyki, potem znajdę fajną pracę! Podszkolę angielski i rosyjski, nauczę się włoskiego! Zacznę się uczyć programowania!"
Zgadnijcie ile z tych aktywności w ogóle zaczęłam.
I to nie jest tak, że nie mam czasu. Mi się po prostu nie chce.
Praktyki zrobiłam w dwa tygodnie, absolutne minimum. Potem przez chwilę szukałam pracy, ale widząc, że każda wymaga dużych nakładów siły fizycznej, dość szybko zrezygnowałam (patrz akapit wyżej). I tak siedzę w domu, pomagając rodzicom, zbierając warzywa i owoce, pilnując siostrzeńca. Nie mówię, że to nie jest fajne - jest, jak najbardziej. Tylko w założeniu te wakacje miały wyglądać zupełnie inaczej.

Zaniedbania zainteresowań i pasji wiąże się z samorozwojem - chciałam czytać więcej książek, blogów branżowych, wejść bardziej w temat marketingu, a także nadrobić zaległości filmowe. A ja po prostu siedzę na kompie, gram w Simsy i Zielone Imperium, przeplatając to odcinkami Glee. Żałosne.

Co do bloga, jeśli ktoś przewinie do następnego posta i zobaczy jego datę, sam doskonale zorientuje się w temacie.

I tak to życie płynie. Czuję się kompletnie rozsypana, jakaś taka....
Drugą noc płakałam w poduszkę. Częściowo z bólu (chociaż nie jest to najsilniejszy z możliwych), trochę przez hormony (ach, ten okres),  a trochę przez to, co sobie myślę, kręcąc się na łóżku, nie mogąc się ułożyć tak, by nie bolało.
Myślę sobie o tym, czego nie mogę robić, jak ogromną część życia tracę przez obecne w nim ograniczenia, a także o tym, że w sumie to nie chce mi się już walczyć o ich zlikwidowanie. Że łatwiej by było po prostu odpuścić. Położyć się w łóżku i zostać warzywem. I właśnie te napady marazmu, niechęci, depresji tak mnie przerażają i doprowadzają do płaczu.

Czuję się jak dorysowana do tego świata i coś ewidentnie próbuje mnie z niego wymazać. A ja nie wiem już, czy mam wystarczająco dużo sił, by walczyć o swoje kontury...

Feeling helpless



-Cholera, czemu założyłam te buty?! - myślała Doris idąc z wolna do akademika. Tego dnia włożyła najwyższe botki, chcąc dać im jeszcze ostatnią szansę. Nie przepadała za nimi, bo nieraz obtarła sobie w nich stopy, a przez wysokość ich obcasa prędkość jej chodu dorównywała tempu ślimaków.
Mimo tego, nosiła je od czasu do czasu, bo szkoda jej było je wyrzucić, a tuż po zakupie (czyli jakiś rok temu) naprawdę jej się podobały. 
-Teraz już  na pewno je wyrzucę! - powiedziała sama do siebie, gdy kolejny raz potknęła się na nierównej powierzchni.
To zdecydowanie nie był jej dzień. 

Stawiając powoli nogę za nogą, myślała o swojej przyszłości - zarówno tej bliskiej, jak i dalszej. Najbardziej przejmowała się nadchodzącymi terminami zaliczeń na studiach. Większość projektów już skończyła,ale nadal bała się, że ich jakość i wykonanie nie zadowoli prowadzących.
Drugim zmartwieniem były bezowocne poszukiwania pokoju do wynajęcia. Miała jasno określoną maksymalną kwotę, jaką może przeznaczyć na mieszkanie. Niestety, mimo że wzrosła wraz z podjęciem przez Doris weekendowej pracy, było to wciąż za mało jak na wrocławskie warunki. Znalezienie jedynki w takiej cenie graniczyło z cudem. Ale nie było niemożliwe. 
D. miała już za sobą wiele oględzin pokojów i jeszcze więcej rozmów, jednak po trzech tygodniach nadal nic nie znalazła. Proponowane pokoje były albo za daleko, albo ciut droższe od jej pułapu, albo nie spełniały wymagań. Z kolei te, które jej odpowiadały, znikały jak ciepłe bułeczki. 
Ten stan niepewności męczył już dziewczynę, która chciała wyprowadzić się z akademika z końcem stycznia. Dom studencki z dnia na dzień przestawał być domem, a stawał się celą. 

Dalsza przyszłość również nie napawała Doris optymizmem. Wiedziała, że chce skończyć licencjat we Wrocławiu, a potem przenieść się do innego miasta. Potem zaczynały się schody. Które miasto wybrać? Gdańsk? Warszawa? A może miasto bliżej domu? A może w ogóle nie iść na magisterkę?
Wątpliwości ogarniały dziewczynę za każdym razem, gdy tęskniła za domem. Wtedy nienawidziła miasta, zatłoczonych ulic, tłumów w tramwajach. Marzyła tylko o tym, by znaleźć się na swej spokojnej wsi, spacerować po sadzie i wsłuchiwać się w ciszę. 
Były też dni gdy lubiła życie w wielkim mieście. Doceniała ilość wydarzeń kulturalnych (na które nie chodziła, ale podobało jej się, że mogłaby, gdyby tylko chciała), różnorodność mijanych ludzi, a także łatwość, z jaką mogła się poruszać w najdalsze zakątki Wrocławia.
Pozytywów było jednak zdecydowanie mniej niż negatywów, dlatego ciężko jej było podjąć jakąkolwiek decyzję. 

Tylko jednej rzeczy była w stu procentach pewna - że na pewno wyrzuci te botki na wysokim obcasie. 


--

Jak wam się podoba taka forma moich wypocin? Miałam ochotę coś napisać i wylać swe żale, lecz za nic nie mogłam ubrać tego w słowa. Wychodziło mi tylko wtedy, gdy stawiałam siebie w trzeciej osobie - i powiem wam, że to niezwykle odświeżające doświadczenie. Kto wie, może będzie tego więcej?  

Jak widać, nie umarłam, co więcej, nie usunęłam bloga.  Niczego nie obiecuję, ale możliwe, że będę tu odrobinkę częściej. 
Zostawiam melodyję i lecę kończyć projekty! 
Pa! 


Rok

Minął rok od założenia bloga.

Rok temu, siedząc w fotelu przy choince, z kubkiem gorącej herbaty pod ręką, podjęłam (jak mi się wtedy wydawało) przełomową decyzję, nad którą zastanawiałam się już od dłuższego czasu.

Jak się potem okazało, blog nie do końca był dla mnie tym, czym miał być.

Miał być odskocznią, azylem, miejscem, gdzie będę mogła się wyżalić. Tym też był, przez jakiś czas.

Ale myślałam też, że pomoże mi zmobilizować się do ćwiczenia warsztatu pisarskiego, do regularnego czytywania blogów, a także do wypełnienia postanowień noworocznych. Z tym było już gorzej.

Żeby dopełnić wszelkie formalności, muszę chyba rozliczyć się (z przeszłości, taki rym, hehe)  z zeszłorocznych postanowień, zamieszczonych w drugim poście.

1.Założyć bloga i prowadzić go przez co najmniej rok. 
 Nooo OK, to prawie mi się udało. Przez rok, owszem, ale nie wiem czy prowadzić nie jest w tym przypadku nadużyciem

2.(Spróbować) bardziej zaangażować się w swoje studia. 
Tak, to jest mój sukces. Nie tylko spróbowałam, a nawet udało mi się zaangażować. Jak to często bywa, oceniłam swoje studia za szybko, po pozorach. Już w drugim semestrze okazało się, że są one lepsze, niż myślałam. A to, co się dzieje u mnie teraz, to już w ogóle głowa mała. Między innymi dlatego na blogu od dłuższego czasu było cicho - zwyczajnie nie mam na niego czasu ani głowy.
 Może przemilczę fakt że jestem uzależniona od Youtube i to on mnie odciąga od obowiązków i od bloga. 

 3.Czytać więcej książek.  
Hmmm, zastanówmy się. Parę przeczytałam. Większość związanych ze studiami, ale mimo wszystko.
Chociaż, wait... Przecież w wakacje dużo czytałam! Tak, to mi się udało!
 4.Zmienić styl życia. 
I tu mam problem. Bo zmieniałam go - tryb niedokonany - wiele razy, zawsze z marnym skutkiem. Więc tutaj, tak samo jak w punkcie pierwszym, nie mam pewności.

Podsumowując:
Przy założeniu, że za 1 i 4 punkt mogę sobie postawić po pół "ptaszka", a za 2 i 3 - po pełnym "ptaszku", udało mi się zrealizować 3 postanowienia na 4 założone.
Jak na mnie całkiem niezły wynik. A nawet więcej - zadziwiająco dobry.
Ale nie znaczy to, że blog mi w tym pomógł.
Więc nadal nie umiem rozstrzygnąć.

Tylko właściwie co mam rozstrzygać?

Już się sama pogubiłam xD

W takim razie, chyba czas kończyć, żeby uciąć ten chaos.

Nie wiem jeszcze co zrobię z blogiem.
Na razie niech wisi, może znowu najdzie mnie wena.
A może zacznę tu wrzucać cokolwiek.
Kto wie.
Zobaczymy.

Żegnam się z wami, życzę dobrej nocy, no i oczywiście szczęśliwego nowego roku :)


The happiest day of my life

Jest piątek, 25 listopada 2016 roku, godzina 21.31.

Około 24 godziny temu rozpoczęło się wydarzenie, które na zawsze pozostanie w mym sercu, które uszczęśliwiło mnie jak żadne inne, które było najlepszym dniem całego mojego życia.

Wczoraj, o godzinie 21.15 na warszawskim Torwarze swój koncert rozpoczął zespół Bastille. Najlepszy zespół świata.

Nie tylko sam koncert był cudowny, ale również czas oczekiwania.
Czekałam już od wakacji, od dnia kupna biletu. Już wtedy wiedziałam, że będzie niesamowicie.

Największa gorączka rozpoczęła się na początku listopada, kiedy to już faktycznie czułam, że moje największe marzenie ostatnich miesięcy, czy nawet lat, nareszcie się ziści. Musiałyśmy z siostrą zorganizować dojazd do Warszawy, nocleg, powrót, ale jeszcze wtedy nie do końca to do nas docierało.

Przyjechałyśmy do Warszawy ok. godz. 16 i od razu pojechałyśmy pod Torwar. Droga zajęła nam trochę czasu, ale na szczęście przebiegła bezproblemowo. Ok. godz. 16.40 ustawiłyśmy się w kolejce. Niezmiernie się bałam, że jednak będziemy za późno, bo już z rana tego dnia słyszałam, że ludzie od 9 czekają pod Torwarem. Na szczęście udało nam się stanąć w całkiem dobrym miejscu kolejki, a dopiero za nami ustawił się długi rząd fanów czekających na koncert.

Oczywiście nie obyło się bez irytacji, bo co chytrzejsze osoby postanowiły zignorować fakt kolejkowania i ustawić się gdzieś w środku kolejki. Ale szybko nam przechodziło, bo już niedługo miał rozpocząć się nasz piękny sen.

Jestem pod wielkim wrażeniem organizacji koncertu - ochroniarze pilnowali, by tłum nie pchał się całym stadem, lecz żeby wchodził kulturalnie, po parę osób. Gdy nadeszła nasza kolej, sprawdzono nam torebki, bilety, dostałam opaskę - wtedy poczułam, że TO naprawdę się DZIEJE. Szybko pobiegłyśmy do szatni, a potem na halę, by zająć jak najlepsze miejsca. Wbiegając tam czułam się jak małe dziecko, chciałam krzyczeć, skakać! Siostra świadkiem :D Robiłam zdjęcia, zachwycałam się, nie mogłam w to wszystko uwierzyć.

Miejsce miałyśmy doskonałe - dokładnie widziałyśmy całą scenę, telebimy, ale nie byłyśmy aż tak blisko, by zagrażał nam tłum przy samej scenie. Jako że do koncertu pozostało jeszcze trochę czasu, usiadłyśmy na podłodze i gadałyśmy. Jednocześnie oglądałyśmy mężczyznę na telebimie, znanego z teledysku "Fake it". Jestem pod dużym wrażeniem tego, jak chłopcy z Bastille to wszystko obmyślili, i nie mam pojęcia, co oni mają w głowach - bo niektóre sceny były naprawdę wicked (jakby to powiedział Dan :P).

Godzina 19. Coś zaczęło się dziać. Tłum wstał, a z głośników dobiegło nas moje ukochane "13 Steps". Na żywo brzmi jeszcze lepiej, co jest dla mnie wprost niepojęte. Ale to był dopiero początek widowiska.

Supportem był zespół Rationale. Nigdy wcześniej ich nie słyszałam, ale teraz na pewno się nimi zainteresuję. Zrobili świetną robotę, rozruszali tłum. Ludzie tańczyli, skakali, niektórzy nawet śpiewali. A niektórzy stali w miejscu, najwyraźniej oszczędzali siły na właściwy koncert.

Tuż przed Bastille znowu usłyszeliśmy "13 Steps", co mnie niezmiernie ucieszyło, bo pokochałam tę piosenkę całym sercem. Zaraz po tym gość z telebimów zapowiedział Bastille - a my wpadliśmy w euforię.

To, co się potem działo, było niesamowite. Przeogromne emocje, śpiew, pisk, krzyk, wysoka temperatura, cudowne powiewy świeżego powietrza napływające gdzieś z góry. I ONI. Bastille. Zespół niosący radość.

Dan cudownie śpiewał, pełnym, przejętym głosem. Will jak zawsze z wielką gracją wywijał na basie, a po uśmiechu było widać, że czuje się tam naprawdę dobrze. Kyle zawiesił na keyboardzie polską flagę z napisem "Welcome home", Woody zagrzewał tłum do skakania, śpiewania, biegał z polską flagą, a Charlie cudownie kradł show tańcząc i skacząc z tyłu sceny - muszę znaleźć nagrania!

Momenty, gdy Dan mówił po polsku, a potem patrzył z niepewnością, czy ludzie go rozumieją, były przeurocze. Zauważyłam, że trochę podszkolił się w tańcu, bo już nie wyglądał jak skaczący patyk ;D Magicznie przemieszczał się z miejsca w miejsce, nie mogłam za nim nadążyć.

Szkoda, że ludzie zapomnieli o akcji na "Warmth" (mieliśmy chwycić się za ręce). Ale i tak każdy trzymał dłonie w górze, śpiewał, odczuwał tę piosenkę.

Nie zawiodłam się na "Oblivion" - halę rozświetliły setki telefonów, tworząc niby ugwieżdżone niebo. Zawsze chciałam to zobaczyć na żywo, a w połączeniu z tak piękną piosenką przeżycie było niemal mistyczne.

Ku uciesze wszystkich, zespół zagrał "The Anchor", niezwykle silną znaczeniowo piosenkę. Dan mówił, że zauważyli, że polscy fani się tego domagali. To było takie słodkie z ich strony, że nas wysłuchali! Tym samym pokazali, że tradycyjny spam na Twitterze im nie umyka i że warto go stosować :D

Solówka Willa na koniec "Four Walls" - cudo! Wcześniej nie do końca przepadałam za tą piosenką, wydawała mi się taka... nie moja. Ale tą solówką Will sprawił, że się w niej zakochałam bezgranicznie.

Z niecierpliwością czekałam na "Of The Night" i wspólne szaleństwo. Doskonale wiedziałam, jak to będzie przebiegać, ale i tak to była świetna zabawa. Fakt, że udało się nam wszystkim kucnąć, a potem długo, dłuuuugo skakać, jest godny podziwu.

Kolejna akcja była zaplanowana na "Good Grief". Mieliśmy wyciągnąć nadmuchane białe rękawiczki z narysowanym na nich okiem. Bałam się, że mało osób się na to zdecyduje, ale nie - było ich nawet sporo, a zespół na pewno je zauważył.

Ostatnia akcja i ostatnia piosenka - czyli "Pompeii". Mieliśmy wyciągnąć kartki z napisem "Miss you already". Niesamowite, ile osób to zrobiło! W górze zrobiło się biało, wszyscy wyciągaliśmy ręce jak najwyżej do góry, co nie przeszkodziło nam skakać i klaskać. Gdy Dan to zobaczył, był zaskoczony, ale zapewne też bardzo się ucieszył z tej inicjatywy. Wyciągnął telefon i zrobił parę zdjęć (lub nas nagrał, jeszcze nie wiem). Gdy pokazano nas na telebimie, zaparło mi dech w piersiach, bo to robiło naprawdę duże wrażenie.

Gdy chłopcy schodzili ze sceny machali do nas, nawet kłaniali się w pas, wzięli flagi i inne gadżety które zgarnęli w trakcie koncertu. My nie chcieliśmy stamtąd wychodzić, Byliśmy jak we śnie, z którego ktoś chce nas obudzić. Tym kimś byli ochroniarze, którzy w końcu zaczęli nas wypraszać.

Razem z siostrą byłyśmy bardzo spragnione, więc poprosiłyśmy jednego chłopaka z obsługi technicznej zespołu by podał nam wodę, którą zauważyłyśmy z tyłu. Mam nadzieję, że nie czuł się za bardzo wykorzystany :D Ale był przesłodki :D

Od tamtego momentu czuję w sercu jakby pustkę... Już jest po wszystkim. Koncert dobiegł końca, marzenie zostało spełnione, a ja gdzieś w środku nadal płaczę. Depresja pokoncertowa pełną parą.

Chciałam bardzo podziękować siostrze, że była tam ze mną, że mogłam to przeżywać razem z nią. Dziękuję dziewczynom z kolejki, że mogłyśmy sobie pogadać, że dostałyśmy od nich rękawiczki z okiem. Dziękuję osobom w tłumie, które tak samo jak ja, przyszły tam bawić się jak nigdy dotąd. Dziękuję wszystkim Stormersom, że tworzymy tak wspaniałą społeczność, która jak chce, to potrafi - i zorganizować akcje, i bawić się (w miarę) kulturalnie. Dziękuję koleżankom, które nas u siebie przenocowały.
I w końcu - dziękuję Bastille, bo to oni sprawiają, że czuję się właśnie tak. Mimo, że teraz boli, to te wszystkie przeżycia, emocje, łzy radości i wzruszenia - to ich sprawka. Szkoda, że nie mogę im przekazać osobiście, jak bardzo jestem za to wdzięczna.

Rozpisałam się, nie ma co! Ale musiałam to wszystko opisać. Może dzięki temu łatwiej mi się będzie uporać z depresją.
A teraz czas na oglądanie wszystkich nagrań, zdjęć, czytanie wyznań innych - przeżywanie tego wszystkiego jeszcze raz :)

Do następnego!